Jak to mówią, lepiej późno niż wcale, dlatego postanowiłam przywrócić Venoma na listę najbardziej pilnych do nadrobienia filmów i… voìla! Dokonało się. Efekt? Cóż, nie żałuję, ale też nie pieję z radości.
Jeśli nie jesteście zapalonymi fanami Marvela, macie prawo nie wiedzieć kim, a właściwie czym, jest Venom. Venom to wysoko rozwinięta istota z innej planety, która aby przeżyć w naszej atmosferze potrzebuje nosiciela. Współżycie obu organizmów odbywa się na zasadzie symbiozy (stąd nazwa: symbioty), czyli obopólnej korzyści. Symbioty potrzebują nosiciela, żeby przeżyć w naszej atmosferze. Venom to imię istoty, która połączyła się z Eddiem Brockiem, dawniej znanym dziennikarzem – obecnie bezrobotnym nieudacznikiem, który sam zgotował sobie smutny los w pogoni za tematem.
Eddie dostaje cynk od pracownicy prywatnego laboratorium, która twierdzi że przeprowadza się w nim testy na ludziach, podczas których wielu „ochotników” umiera. Dziennikarska ciekawość każe mu zająć się sprawą. Podczas włamania do wnętrza budynku odkrywa, że jedną z nieszczęsnych, wybranych na ochotnika, jest jego znajoma. Kiedy Eddie próbuje ocalić życie kobiety, zostaje zainfekowany przez obcy organizm – Venoma.
Nie będzie dla Was żadnym zaskoczeniem, kiedy powiem, że historia jest szablonowo marvelowska. Mamy bohatera z super-duper mocą… no dobra, raczej dwóch bohaterów, z których jeden jest świetną maszyną do zabijania, a drugi potrafi oddychać tlenem. Mamy złego gościa, naukowca który przedkłada osiągnięcia nad etykę. Mamy nawet byłą narzeczoną, do której Eddie wzdycha z tęsknotą. Mamy wszystko… oprócz klimatu.
Wszystkie elementy budujące historię łączą się bez zarzutu, ale mam wrażenie, że twórcy większą uwagę przyłożyli do efektów specjalnych, niż do budowania napięcia. Początek akcji rozwija się ospale, a postać Eddiego w żaden sposób nie wzbudziła w tym czasie mojej sympatii. Marudny bohater, który przyjmuje rzeczywistość dość bezrefleksyjnie i nie ma dla niego miejsca, bo cały blask reflektorów przykuwa jego symbiot. Mimo tego, Venoma też nie zdążyłam poznać na tyle dobrze, żeby wyrobić sobie jakiekolwiek zdanie na jego temat (czy choćby porównać jego kreację do tego, co znam z Amazing Spider-Man) – kilka zabawnych tekstów, kilka dynamicznych scen walk i pościgów, nagła zmiana frontu i… po wszystkim. Zwrot akcji i motywacja Venoma są ujęte dość chaotycznie, a tło wydarzeń czy jego historia zupełnie pominięte. Dla osoby, która nie miała wcześniej żadnej styczności z tą postacią, film może wydać się nielogiczny, a działania bohaterów niekonsekwentne.
Jak już wspomniałam, najmocniejszą stroną filmu są efekty specjalne, które robią wrażenie i dopracowane są do perfekcji. Niestety zabrakło mi tutaj wszystkiego, co dobry film mieć powinien. Kilka zabawnych momentów i sceny akcji to dla mnie za mało, żeby z czystym sumieniem polecić Wam ten film. Muzyka, gra aktorska, kreacja bohaterów zupełnie do mnie nie trafiły i jeśli mam być szczera, to trochę się na Venomie wynudziłam. Rozwiązanie akcji było nagłe, oczekiwane i zdecydowanie zbyt proste. Moja rada jest taka – jeżeli chcecie poznać prawdziwego Venoma, zajrzyjcie do komiksów lub włączcie animowanego Amazing Spider-Mana.
W porównaniu do pozostałych filmów ze stajni Marvela, Venom dostaje ode mnie 5/10.