Wszyscy wspominamy lata 90-te z łezką w oku, wzdychamy do starych numerów Bravo, Marka z „M jak Miłość”, niebotycznie szerokich nogawek i wszystkich tych rzeczy, których „gimby nie znajo”. Wtedy znowu czujemy jak bardzo jesteśmy cool. Dlaczego w ten sam sposób nie wspominamy samego początku XXI wieku?
Na pewno pamiętacie jak to było. Pierwsza Nokia z kolorowym wyświetlaczem, codzienna transmisja z życia Paris Hilton na MTV, przerażająco wychudzone modelki na wybiegach Paryża i Mediolanu, Britney Spears wijąca się niczym samotna kluska szukająca swojego talerza spaghetti w teledysku do Toxic.
Wtedy coś poszło nie tak.
Ideał kobiecej urody zmienia się nieustannie od tysięcy lat. Przerabialiśmy w historii prawie wszystko: wyskubywanie włosów z głowy, żeby powiększyć czoło, chorobliwą eteryczną bladość czy ściskanie narządów ciasnym stelażem. Presja dotycząca wyglądu była zawsze obecna, nigdy jednak nie była tak silna jak na początku obecnego wieku.
Nowe standardy narastały z każdą chwilą, kiedy świat zachłystywał się kolejnymi trendami w takim tempie, w jakim nigdy wcześniej nie było to możliwe. Nowinki z Hollywood docierały do nas w kilka minut, dzięki cudownemu wynalazkowi jakim był wówczas Internet. To co pojawiało się w kolorowej telewizji czy stronach www od razu stawało się trendem, za którym wszyscy starali się nadążyć. To było coś, co pozwalało zasmakować innego świata, nie lizaliśmy już cukierka przez szybę. Mając dostęp do prywatnego życia wielkich osobowości ze świata filmu, muzyki i mody mogliśmy tego cukierka pomacać i spróbować odtworzyć przepis.
To co stało się wówczas modne, dziś budzi uśmiechy pełne zażenowania. Solarium, powiększanie piersi, korekta nosa i uszu, depilacja laserowa, henna, balejaż, mocny makijaż z podkładem za ciemnym o 3 tony, 11-centymetrowe szpilki, neonowe kabaretki, mini odkrywające pośladki, biustonosze z podwójnym push-upem, które bardziej spełniały rolę protezy niż oparcia dla biustu… można wymieniać w nieskończoność. Wszystkie te rzeczy miały służyć jednemu celowi – miały sprawić, żebyśmy nie wyglądały jak my. Miałyśmy wyglądać jak Paris, Britney, Pamela, Rita, Angelina, Jennifer, ale nie jak Ania czy Kasia.
Standardy narastały w zatrważającym tempie. Wszyscy pokazywali nam jak żyć. Każde czasopismo starało się zaszczepiać w nas nowe kompleksy opisując zwyczajne problemy jako życiową tragedię bez wyjścia. Choćby boom na walkę z cellulitisem. Gazety rozpisywały się o tym jak go zwalczać, nazywały wstydliwym problemem tak usilnie, że zaczęliśmy się wstydzić. Rzeczy, które dla naszych babć czy mam były naturalne, dla nas urastały do rangi spraw życia i śmierci. Część z tych sztucznie wykreowanych kompleksów została w naszej świadomości i umocniła się wnikając w codzienność (mało kto powie, że nie golenie nóg jest ok). Większość problemów zniknęła, kiedy poszliśmy po rozum do głowy – A właściwie kiedy ten rozum został nam do niej dolany. Brak pewności siebie i ukryty wstyd oczywiście nie zniknął jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Był to powolny i mozolny proces. W dużym stopniu zawdzięczamy go pewnej młodej angielce, która swoją historią podbiła nasze serca i pokazała, że można inaczej. Że inaczej nie znaczy gorzej.
Poznajcie Bridget Jones.
Bridget to postać stworzona przez Helen Fielding w powieści pt. Dziennik Bridget Jones, która 4 kwietnia 2001 roku weszła na ekrany kin pod tym samym tytułem. Dziennik Bridget był powiewem świeżości, czymś czego nikt się nie spodziewał. Komedie romantyczne obfitowały w żenujące wpadki głównych bohaterek (patrz: Pretty Woman i jedzenie ślimaków), ale były to pojedyncze faux pas, na które nie dało się nie machnąć ręką. Kto nie wybaczyłby drobnej gafy dziewczynie o subtelnej i eterycznej urodzie Julii Roberts, uroczej do granic rozsądku Jennifer Aniston? Bridget zerwała z Julii (Kapulet, nie Roberts) maskę nietykalności i postawiła ją przed Romeem całkiem nagą. Nagusieńką. Bez listka figowego, ale w wielkich babcinych wyszczuplających gaciach, rozciągniętej piżamie, papilotach na głowie i z piętnastym drinkiem w ręku krzyczącą „kochaj mnie taką, jaka jestem!”.
Wpadki Bridget były dużo poważniejsze niż wybór złego widelczyka. Ta 32-letnia Brytyjka plotła co jej ślina na język przyniesie, upijała się na rodzinnych spotkaniach, miała w dupie konwenanse i bez większego trudu wplątała się w romans z własnym szefem… Miała talent do wplątywania się w trudne relacje, nie potrafiła pogodzić się sama ze sobą. Starała się dogonić ideały, szukała inspiracji w poradnikach i (jak każda z nas) sto razy przechodziła na dietę i rzucała używki. Cała ta pogoń za znalezieniem faceta, który wypełniłby swoją miłością pustkę w jej życiu, okazała się nie mieć sensu. Raz za razem poświęcała czas i uczucia, żeby za chwilę dostać po miejscu, w którym plecy kończą swoją szlachetną nazwę, a nad którym przyczepiony był puszysty króliczy ogonek. Można powiedzieć, że Bridget była chodzącym kryzysem, a mimo to Mark Darcy, wzięty prawnik, ciacho nad ciachami, zakochał się właśnie w niej. Jej naturalność i niedoskonałość stopiły twarde serce prawnika i pozwoliły jej wyróżnić się w tłumie mdłych, nazbyt idealnych kobiet. Najważniejsze było jednak to, że szczęśliwy koniec historii otrzymała dopiero, kiedy pogodziła się sama ze sobą i zgodziła na bycie niedoskonałą. Pokazał nam, że udany związek nie jest wyznacznikiem wartości kobiety, a najważniejsza jest zaakceptowanie siebie
Do historii Bridget mam ogromny sentyment, bo jestem jedną z tych kobiet, którym dodała odwagi i pewności siebie, pokazała że nam – przeciętnym, nieidealnym dziewczynom też może trafić się szczęśliwe zakończenie. Jej historia zawsze podsuwa mi nadzieję, kiedy zaczyna jej brakować. Nawet, kiedy jest naprawdę beznadziejnie przypominam sobie wizję Bridget, w której widzi siebie na starość zjedzoną przez stado owczarków – wtedy wiem, że to nie jest moja przyszłość. Tak jak nie była jej.