Jak się dużo czyta, to czasem trzeba pójść do okulisty, a szczególnie kiedy literki zaczynają migrować z kartki i wywijać przy tym piruety. Rok temu zauważyłam, że mam coś nie tak z oczami. Niby wiedziałam, że coś się dzieje, ale mrużenie oczu nigdy mi specjalnie nie przeszkadzało. Przeszkadzało tylko mojemu niemężowi, kiedy powiedziałam, że ja tych napisów to w ogóle nie widzę i tak się w Wiedźmina grać nie da i na pewno potrzebujemy większego telewizora. Coś tam przebąknął o lekarzu, ale dla mnie to była zupełna abstrakcja bo założyłam, że jego na samą myśl kieszeń tak mocno zabolała, że wolałby gdyby się okazało, że to moje oczy, a nie stary telewizor, który czasy świetności miał gdzieś między premierą „Brzyduli”, a pierwszym singlem Sławomira. No bo jak on sobie to wyobraża, żeby tak wejść do lekarza i na pytanie co pani dolega powiedzieć „nie mogę grać w Wiedźmina”? I tak sobie chodziłam mrużąc oczy, czasem obijając się o framugę, albo spadając z krawężnika, zupełnie niewzruszona. Po tygodniowej migrenie, która nasilała się za każdym razem przy czytaniu zaczęłam myśleć o zbadaniu wzroku – tak dla pewności, żeby ostatecznie udowodnić wszystkim przemądrzałym niedowiarkom, że to wina telewizora, krzywego chodnika i za wąskich drzwi, a nie moich oczu. Ostatecznie poszłam i to nawet ze swojej inicjatywy, no bo jak się widzi autobus 560, a przyjeżdża 299 to opcje są dwie: albo ktoś podmienił autobus kiedy mrugnęłam, albo nie widzę.
Przez chwilę myślałam, że może czytanie tylu książek fantasy sprawiło, że w jakiś sposób do mojego życia naprawdę przeniknęła magia, ale niestety na moje osiedle nie jeździ autobus o numerze 560. W całym ZTMie nie ma takiego numeru, ani nawet podobnego. Koniec końców poszłam do optyka, dostałam okulary, które po pół roku okazały się słabo dobrane. Zrażona do wątpliwych kwalifikacji okolicznych optyków i optometrów zapisałam się do „profesjonalisty”, w końcu takim mianem określa się lekarza specjalistę.
No więc wzięłam skierowanie od lekarza rodzinnego, zapisałam się na najbliższy możliwy termin, tj. ponad pół roku później i grzecznie poczekałam na swoją kolej dalej męcząc się z za dużymi i źle dobranymi okularami.
Czas mojej wizyty w końcu nadszedł, więc pełna radości i nadziei na fachową opinię ruszyłam do gabinetu. Nie zdążyłam usiąść, bo pani doktor kazała rzucić rzeczy na krzesło i iść za nią. Ton jakim to powiedziała i prędkość z jaką zerwała się zza biurka kazały mi nie zadawać pytań – najwyraźniej nie było czasu na wyjaśnienia. To była scena jak na filmach, kiedy bohater wpada w sam środek akcji i zostaje zmuszony do przekroczenia wszystkich swoich granic. O co może chodzić, zastanawiam się i przerażona myślę, że może pomyliła mnie ze światowej sławy chirurgiem, do którego jestem łudząco podobna, albo że chwilę przed moim przyjściem dzwonił prezydent Stanów Zjednoczonych, bo CIA wybrało mnie na specjalnego szpiega, który przez swoje wyjątkowe umiejętności umysłowe w trybie natychmiastowym musi zostać zwerbowany i wysłany do Moskwy. Wypadam z gabinetu za lekarką nie dochodząc nawet do połowy listy znanych mi scenariuszy filmowych i biegnę jej śladem przy okazji przypominając sobie na prędce całą cenną wiedzę medyczną, którą gromadziłam w głowie przez ponad dwadzieścia lat. Trzydzieści uciśnięć na dwa wdechy, jak zawał to nie dawać aspiryny, jeśli widać krew to trzeba przemyć… i tyle.
Więcej sobie nie przypomniałam, ale jako mistrz wypierania prawdy uznałam, że na pewno wiem więcej, tylko stres tak na mnie działa, a jak tu się nie stresować, kiedy człowiek jest ganiany po zawiłych korytarzach. Raz nawet zgubiłam panią doktor z oczu i musiała się wrócić, żeby wskazać mi drogę wywracając przy tym oczami na moją niekompetencję, ale ostatecznie dotarłyśmy do małego pomieszczenia z napisem „ciemnia”. Weszłam do środka i od razu poczułam się rozczarowana, że na sznurkach nie wiszą suszące się zdjęcia, a na stoliku nie ma kuwet z odczynnikami. Dobrze wiedzieć, że życie nadal potrafi mnie zaskoczyć. Stanęłam w tej ciemni (która swoją drogą nie była taka ciemna, bo drzwi były na stałe otwarte i przywiązane wytartą sznurówką na wypadek, gdyby jakiś nicpoń chciał zaciemnić ciemnię). Rzucam okiem na prawo, rzucam okiem na lewo – nikt nie leży na stole operacyjnym, nikt się nie wykrwawia. Uff. Czyli jednak CIA. Przybieram swoją najbardziej profesjonalną minę, nazwaną przeze mnie miną numer 19 i siadam na najbliższym krześle. Lekarka siada naprzeciwko mnie, przez chwilę mierzymy się wzrokiem. Włącza jakiś przycisk w stojącej między nami maszynie i każe mi spojrzeć w wizjer. Patrzę w wizjer. Nie ma tam żadnej zaszyfrowanej wiadomości, ani nawet nagrania z lądowania na księżycu (które wszyscy wiemy, było sfingowane), jest za to domek. A raczej rozmazana plama, która przez ułamek sekundy wydaje się domkiem. Nie miałam szansy się jej przyjrzeć, bo zanim się zorientowałam pani doktor już była przy drzwiach i pędziła korytarzem rzucając „proszę za mną” takim tonem, że od razu rozwiała moje wątpliwości dotyczące swojej służby w CIA, albo Marynarce Wojennej.
Wróciłam do gabinetu, w którym nadal – ku mojej wielkiej uldze – dalej leżały moje rzeczy. Usiadłam i zgadłam kilka rozmazanych na ścianie dżdżowniczek, które ponoć były cyframi i to całkiem okazałych rozmiarów. Wtedy lekarka wręczyła mi okulary Harrego Pottera, które musiały być z limitowanej edycji, bo miały śmieszne wymienne szkła, choć wszystkie porysowane lub upalcowane. Próbowałam coś w nich przeczytać, ale szczerze mówiąc, to ich stan tylko pogarszał sprawę, bo dźdżowniczki zaczynały zamieniać się w ćmy, które za chwilę zamieniły się w bezkształtne plamy. Koniec końców, po dopasowaniu mi aż trzech różnych soczewek pani doktor ze zniecierpliwieniem godnym urzędnika państwowego, któremu ktoś zawraca głowę między drzemką a obserwacją łuszczącej się z sufitu farby, zadaje kluczowe pytanie:
– Te okulary, które masz teraz ci wystarczają?
No więc ja jej tłumaczę, że maile w pracy to ja bardziej wącham niż czytam, bo nos ma z nimi dużo lepszy kontakt niż oczy – bardziej bezpośredni. Nie widzę literek, niektóre wiadomości czytam z odległości kilku centymetrów, w zależności od czcionki. Pani doktor patrzy na mnie z niesmakiem, krzywi się i stwierdza, że lepszych nie może mi przepisać. Nie, że nie chce. NIE MOŻE. Zanim zdążę zapytać jak to wszystko działa i od czego zależy to, że mam bardziej nie widzieć niż widzieć, ona już siedzi przy komputerze i drukuje receptę na szkła. Dokładnie te same, które mam na nosie.
-Pani doktor, ale ja w takich mało co widzę.
-To weź sobie z antyrefleksami, ja nic więcej nie poradzę – wręcza mi kartkę i dodaje – kup sobie krople do oczu i kapsułki z tranem. Dasz radę.
Wysunęłam z gabinetu nie wchodząc w polemikę, bo przecież każda minuta się liczy, kiedy trzeba jeszcze lecieć do pracy, ale tego dnia zwątpiłam w cały nasz system jeszcze bardziej niż kiedykolwiek. W głowie dzwoniły mi słowa, których chyba uczą lekarzy okulistów na każdym szkoleniu, bo od razu dodały mi skrzydeł – przecież DAM RADĘ!
Może nie zwątpiłabym w system ostatecznie, może uznałabym, że lekarz specjalista ma rację, gdybym wcześniej nie zrobiła dwóch różnych badań w dwóch różnych gabinetach, gdzie optometra i okulista po godzinnych badaniach stwierdzili, że okulary są za słabe, źle dobrane i szkła mają zły kąt/profil(?), że coś tak w nich nie styka i to bardzo, bardzo niedobrze. Tak więc kończy się krótka historia o tym, jak to warto czekać pół roku na wizytę u „prawdziwego” lekarza, która trwa (z zegarkiem w ręku) jakieś 3 minuty, żeby dowiedzieć się, że tak naprawdę to i tak nie wiele lekarz może i najlepiej to łyknij suplement.
No, ale przecież dam radę. Dam radę przemęczyć się jeszcze miesiąc i wrócić do optyka po okulary. Bez zniżki, bez refundacji. Nie wiem tylko, czy dam radę kolejny miesiąc jeść codzienny makaron i parówki od święta.
Kurtyna.