Dwór Skrzydeł i Zguby, S.J. Maas [recenzja]

 

Przez klka miesięcy dosłownie przebierałam nogami w oczekiwaniu na trzeci tom Dworów Sary J. Maas. Nie wiem czy to przez fakt, że zrobiłam w swojej głowie wielkie wydarzenie z premiery książki i za mocno się na nią nakręciłam, ale czuję się trochę rozczarowana.

Poprzednie części pochłaniałam w rekordowym czasie, a historia Feyry bardzo szybko zajęła pierwsze miejsce pośród moich ulubionych serii. W trzecim – ostatnim już tomie (pojawią się już tylko nowelki)* – dzieje się naprawdę dużo. Prythian stanął w obliczu wojny, mur może niedługo runąć, a Feyra znalazła się z powrotem na Dworze Tamlina. Mimo tego przebrnięcie przez książkę zajęło mi kilka miesięcy. Serio. Kilka MIESIĘCY.

Kiedy około 300 strony akcja przystopowała i sprowadziła się do migdalenia i opisywania przez bohaterów własnej martyrologii próbowałam przez kilka dni z rzędu zmusić się do dalszego czytania, ale nie potrafiłam. Miałam mdłości na myśl o powrocie do tej krainy cukierkowych szubienic.

To nie był mój czas na romanse. Odłożyłam Dwór… i czekałam.

Słodycz migdałów

Nigdy nie ukrywałam, że lubię kiedy w dobrym fantasy jest wątek romantyczny. Do tej pory relacja głównej bohaterki z jej towarzyszem była spoiwem fabuły. Na niej bazowała powieść, to była siła napędowa bohaterów. Każda kolejna scena między kochankami wprowadzała coś nowego. Tym razem zaczęłam się zastanawiać czy Maas nie zainspirowała się twórczością E. L. James i jej „Pięćdziesięcioma twarzami Greya” bo mniej więcej w połowie książki związek Rhysa z Feyrą opierał się głównie na fizyczności i zdecydowanie stracił na metafizyce. Wiem, że założenie było inne, ale w moich oczach relacja bohaterów stała się płytka i mdła. W dodatku wtykana wszędzie niepotrzebnie przedłużała historię. Zupełnie jakby była pisana na siłę.

Pająk wpada we własne sidła

Chociaż zmieszczenie całego rozwiązania fabuły w jednym tomie było niesamowicie trudnym zadaniem i nie wyszło Maas najgorzej, to nie mogę przemilczeć kilku istotnie rażących spraw.

Pierwszą (oprócz migdalenia) były przesadne opisy. Wielokrotnie wydawałam z siebie umęczone westchnienie powtarzając na głos: oesu, znowu to samo. Część scen była zwykłymi „zapychaczami”. Bardzo widoczny w tym tomie jest nacisk na charakter związków poszczególnych bohaterów. Przez chwilę miałam wrażenie, że autorka stara się „spiknąć” na siłę każdą postać i doprowadzić do jakiego ultra-hiper-happy-endu-wszechczasów. Na szczęście aż tak mdło nie było. Było jednak… dziwnie. Momentami dość często pojawiało się przypomnienie, że jakiś bohater jest w związku z osobą tej samej płci. Takie przypominanie wyraźnie odcięło się na tle pozostałych tomów, w których Maas zwyczajnie pomijała takie szczegóły. Chociaż teraz to dość częsty trend.

Kiedy logika idzie spać

Było kilka sytuacji, w których zastanawiałam się – czy nie dało się prościej? No, ale skoro Gandalf nie wpadł od razu na przywołanie orłów to może i Rhysand nie pomyślał, że można ocalić tysiące żyć swoich żołnierzy jeśli odpali swoją magię od razu? 😛

Kozi róg (uwaga, w tym akapicie znajduje się mini-mini prawiespoiler)

Najmocniej rozczarowało mnie wyjaśnienie relacji Mor-Kasjan-Azriel. Wątek tak skrzętnie pielęgnowany przez autorkę, któremu poświęciła naprawdę wiele czasu i energii został rozwiązany w kilku zdaniach rozmowy. Wciśnięty pomiędzy dwie dużo ważniejsze akcje i potraktowany trochę po macoszemu. Drugi raz wrażenie, że autorka wpadła we własne sidła odniosłam przy samym zakończeniu. Przyznaję, że było w nim trochę niespodzianek, ale jednocześnie zdaje mi się być za mocno naciągane. Nie napiszę o nim więcej, bo musiałabym mocno zaspoilerować. Przyznaję jednak, że było w dużej mierze przewidywalne.

Pomimo minusów

Trochę marudzę, ale jak mówiłam – oczekiwałam czegoś wyjątkowego. To, że jest kilka potknięć nie znaczy, że książka nie jest dobra. Bo jest! Wreszcie poznajemy dużo większą część świata fae, jest więcej czającego się po kątach mroku i więcej wartkiej akcji, gdzie sytuacja zmienia się drastycznie z każdą sekundą. Wiele wątków znajduje swoje rozwiązanie. Część przeciwnie – autorka odsłania przed nami zupełnie nowe rejony Prythianu i wprowadza nowych bohaterów. Mam nadzieję, że wkrótce poznamy ich dzięki nadchodzącym nowelkom. Relacje między postaciami w większości nie są sztuczne, a bardzo naturalne. Ich priorytety jasne, a dialogi mówią nam dokładnie tyle ile powinny. Kiedy przełamałam z książką pierwsze lody to już poleciało… połknęłam większość w dwa dni (pierwszego nawet nie zauważyłam, że upłynął mi na niej cały dzień).

To co dobre

Mówią, że to co dobre szybko się kończy. Czy tak było w przypadku tej książki? Myślę, że tak. Chociaż spodziewałam się więcej to rozumiem presję pod jaką znalazła się autorka pisząc zakończenie tak uwielbianej serii. Wiele z decyzji, które podjęła musiało ją sporo kosztować. Staram się pamiętać, że autor również bardzo przeżywa swoje historie. 🙂 Pomimo kilku niedociągnięć i ciągnących się wątków jestem szczęśliwa, że poznałam zakończenie. Nie zdruzgotało mnie, a pozostawiło ze spokojem i nadzieją na to, że to nie koniec historii mieszkańców Prythianu.

Jeśli miałabym podsumować całą serię to powiedziałabym, że Dwory to nie opowieść. To wspaniała baśń, a dobrych baśni nie powstaje w tych czasach zbyt wiele.

 

Czytaliście już? Jeśli tak to dajcie znać czy takie rozwiązanie fabuły Wam się podoba. 🙂
(tylko ostrzegajcie przed spoilerami w komentarzach) 😉 <3

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

5 komentarzy “Dwór Skrzydeł i Zguby, S.J. Maas [recenzja]”