Zdarzyło Ci się kiedyś krzyczeć przed telewizorem? Ale nie, że sędzia kalosz, tylko podpowiadać bohaterowi, żeby nie szedł za róg, bo tam czeka morderca? Żeby nie szedł sprawdzić co to za hałas, tylko od razu wybiegł z domu? Ile razy oglądając film po raz setny prosiłeś w myślach „nie rób tego” licząc, że w jakiś magiczny sposób tym razem coś się zmieni? Każdemu z nas zdarzyło się to przynajmniej kilka razy.
Co jeśli powiem, że tym razem usłyszy? Że to Ty decydujesz co się wydarzy ponosząc za to pełną odpowiedzialność?
„Black Mirror: Bandersnatch” to początek tego, na co tak bardzo czekamy – 5. sezonu serialu. Film opowiada o młodym chłopaku, który w 1984 roku zainspirowany znalezioną w domu książką wpada na pomysł stworzenia gry, w której gracz decyduje, którą ścieżkę fabularną wybierze. Projekt pochłania go bez reszty, tworzy prototyp i udaje mu się znaleźć studio chętne by wydać grę, tam też poznaje innego ekscentrycznego programistę.
Bandersnatch to opowieść, w której każdy wybór jaki podejmujemy ma bezpośredni wpływ na rozwój wydarzeń i życie głównego bohatera. To od nas zależy, czy premiera gry będzie ogromnym hitem, czy sromotną klęską, ale to nie jedyne nad czym mamy kontrolę, bo w filmie czekają nas duże dylematy moralne. Black Mirror: Bandersnatch to już nie film, ale jeszcze nie gra, jak każdy odcinek serialu zawiera w sobie silne przesłanie i stawia przed pytaniem, które zazwyczaj staramy się zamieść pod zakurzony dywan naszej świadomości. Kolejna perełka stworzona przez Netflixa ze świetnym klimatem i scenariuszem. Nie brak też momentów, w których twórcy puszczają do widza oko, np. w biurze wisi plakat gry Metl Hedd przedstawiający dobrze nam znanego robotycznego „psa” z ostatniego odcinka poprzedniego sezonu Black Mirror. Jestem oczarowana takim połączeniem gry i filmu jednocześnie, chociaż atmosfera była dla mnie chwilami zbyt przytłaczająca. Nie skończyłam też na jednym „przejściu” filmu i musiałam sprawdzić alternatywne zakończenia, dlatego uczciwie ostrzegam – Bandersnatch wciąga! 😉